Szukaj

Category Archives:
#Kerth_gotuje

Ach! Kawa… cz.2

Gdy pisałam pierwszą część nie wiedziałam, że druga będzie zupełnie o czymś innym… Byłam przekonana, że będę li i tylko wychwalać ten napój, który płata mi figle już nie pierwszy raz.

fot. Magdalena Piechota

W poprzednim wpisie możecie wyczytać info, że przez parę lat piłam kawę tylko bezkofeinową.

Podobnie jak bycie #bezglutenowcem nie był i nie jest to mój wybryk.

Pewnego razu na „lunchowej kawce” nagle czujne oko mojej rodzicielki wytropiło wysypkę na czole, której rano nie było.

Zabawiłyśmy się natychmiast w Sherlocka i Watsona… Dość szybko wykryłyśmy sprawcę…. Kofeina.

Mój organizm ewidentnie musiał wyprzeć to, czego dostawał w nieskończonych ilościach.

Początkowo nie piłam kawy w ogóle, po roku albo więcej skusiłam się na wypróbowanie bezkofeinowej ( te często niewielką ilość kofeiny zawierają). Raz działało, raz nie.

Przez wzgląd na wielką miłość do trunku, byłam w stanie ponieść straty w postaci nierówności na twarzy.

Wszystko zmieniło się, jak to często bywa, po urodzeniu Heheszka. W pewnym momencie wypryski mniejsze większe nie miały znaczenia, jeśli w grę wchodziła przytomność w ciągu dnia.

I się zaczęło. Początkowo to było pół filiżanki, potem cała a potem już  całe morze czarnego napoju.

fot. Magdalena Piechota

Stara miłość nie rdzewieje. Dzień bez kawy był dniem straconym…

Aż do zeszłego tygodnia, kiedy to wypryski na czole przybrały wymiar tych sprzed kilku lat.

Jak ręką odjął… no bo i też odjął… kawa zniknęła z mojego stałego menu.

Ach! Kawa… I co teraz?!

Woda, herbaty, lemoniady i od czasu do czasu może powrót do bezkofeinowej.

Pokusą jest jeszcze czekolada, ta mniej uczula, ale staje w szrankach z kawą i walczy o miejsce pierwsze.

I tu clue całego wpisu. Bo czymże byłaby kawa bez aromatu, bez codziennego rytuału, bez uwielbienia doń…

A zatem rozwiązanie jest proste, albo i trudne.

Znajdź nowy rytuał!

O miłości do herbaty pisać nie będę, bo jest ona zwyczajem, nawykiem, rutyną, ale czy serce mi szybciej bije na myśl o herbacie??? Hmmm… tylko na wspomnienie takiej parzonej w imbryczku przez mojego Tatę dawno dawno temu…

A co dawno dawno temu, to nie prawda – niektórzy mówią…

Osobiście jeszcze nie znalazłam, ale dzięki nie pitej kawie, wypijam więcej płynów… bo wciąż szukam tego jednego jedynego. Do kawy wzdycham nadal.  Dość infantylnie i monotonnie a jednak : „Ach! Kawa”

 

 

Ach! Kawa…

Ach! Kawa…

Od lat jest to mój ulubiony napój… Przechodziłam przez fazy uwielbienia dla herbaty, herbaty z mlekiem, czyli znanej „bawarki” a nawet i wina ( na szczęście nigdy nie zagubiłam się w tym uwielbieniu), oczywiście jest też sok marchwiowy, który właśnie wraca do łask.

Ale kawa…? Kawa tylko zmieniała swe ilości, względnie przechodziła różne odsłony.

fot. Magdalena Piechota

Najdłużej, bo pewnie z 5 lat była odsłona bezkofeinowa.

Gdy zaczynałam pić kawę – piłam czarną  tzw. „przelewową”… Dokładnie pamiętam ten czas, bo to były przygotowania do egzaminów do liceum. Dokładnie wtedy mój brat za ścianą przygotowywał się do egzaminów maturalnych. Robiliśmy na zmianę dzbanek kawy i piliśmy ślęcząc do godzin nocnych nad książkami.

Capuccino wpędziło mnie w kilka dodatkowych kilogramów.

Extra hot skimmed latte  udawało niejednokrotnie posiłek.

Potem królowało SOYA LATTE, aż do 5 lat wstecz, kiedy to przestałam „przyjmować” soję 😀

No i co? Stara miłość w swej najczystszej postaci zawsze wygra. Dziś podwójne ESPRESSO najczęściej wywoływane jest przy kasie. W domu kawiarka co rano pyrka czarnulką.

Tylko, gdy chcę nagle przenieść się mentalnie do Paryża zamawiam „flat white” – tam podawany, jako po prostu kawa z mlekiem (nigdy lepszej tego typu nie piłam, proporcjonalnie wyważonej, jak właśnie w tym mieście)… Ale… z pierwszym łykiem zawsze zadaję sobie pytanie  – czemu po raz kolejny sobie to zrobiłam ? :/ Jednak czarnulka zawsze ma to COŚ.

fot. Magdalena Piechota

O kawie i sympatii do niej mogłabym pisać i gadać godzinami… Sami widzicie, wodę lać można a temat się rozpuszcza sam niczym kofeina w kawie.

Czy wiedzieliście, że im więcej wody w kawie, tym ona mocniejsza?

To była jedna z najciekawszych rzeczy, jakich się dowiedziałam przechodząc kurs na baristę.

Tak tak, kawę podawałam przez 9 miesięcy, gdyby zliczyć dni a przez 1,5 roku, gdyby liczyć od zatrudnienia do wypowiedzenia ( w międzyczasie grałam w projektach szkockich).

Ale wracając do tej kofeiny… Otóż to ponoć dlatego Włosi piją wieczorami niezwykle esencjonalne ristretto, bo ma mniej kofeiny niż sławetne „lurowate” americano 🙂

Kawa zmienia też smak, gdy doda się do niej minimalną ilość cukru. Podobnie jak whisky połączona z minimalną ilością wody. Przełamuje się gorycz i wydobywają się nowe nuty smakowe.

Osobiście lubię taką średnio paloną. Choć jestem smakoszem, przekonałam się, że 100% arabica na dłuższą metę nie zdaje u mnie egzaminu. Po trzech miechach picia tylko takiej, zapragnęłam tej zmieszanej z odrobiną robusty.

Mam swoje ulubione kawiarnie. Choć ta, w której podawałam kawę (sieciówka) wciąż stoi na miejscu pierwszym.

Za granicą zawsze szukam małych kafejek i jeśli jest dobrze, to potrafię potem wracać do jednej dzień w dzień.

Jest taka jedna w Palmie na Majorce, która miała genialną bezkofeinową ( jakbyś nie wiedział, to byś nie wyczuł, że jest różnica)… Ale trafiliśmy z mężem do niej przypadkiem szwędając się uliczkami i już następnym razem nie odnaleźliśmy jej. To miłe wspomnienie. Na zawsze zostanie naszym niezapomnianym miejscem. Takie najlepsze. Nigdy nie dowiemy się czy kawa była tak dobra, czy my byliśmy jej tak spragnieni w spalonym słońcu mieście.

C.D N.

 

Chleb gryczany – moja nowa miłość

Już parę tygodni temu na instastory mówiłam o mojej nowej miłości – chlebie gryczanym.

Bezglutenowe życie nie zawsze było usłane różami, nadal zresztą nie jest, choć przez 20 lat można się przyzwyczaić…. Można też zapomnieć smaku chleba, tego pszennego, tego żytniego, tego razowego. I choć producenci dwoją się i troją, by chleb bezglutenowy jak najbardziej przypominał ten glutenowy, to jednak są rzeczy, których oszukać się nie da…

A może jednak?

Dlaczego zakochałam się w chlebie gryczanym?

Jasne,  jest zdrowy.

Wiesz, co jesz.

Nie ma w sobie nic co jest zbędne.

Najadasz się nim szybko, ale wystarczająco wolno, by nasycić się jego smakiem.

Możesz go zrobić sam i jest banalnie prosty w wykonaniu.

Ale przede wszystkim, przypomina smakiem chleb, jaki jadłam za dawnych glutenowych lat, gdy gluten mi nie szkodził, gdy kochałam gluten, choć nie wiedziałam, że kocham gluten 😛

Chleb gryczany domowej roboty ( podkreślam to, bo gryczany kupny na ogół ma dodatek mąki pszennej, podobnie jak wszelkie bułki kukurydziane itp) przeniósł mnie do czasów, gdy można było wziąć kęs chleba i czuć, że się gryzie i żuje.

Wiem ,dziwnie to brzmi, ale mi tego właśnie najbardziej brakowało, gdy przeszłam na dietę bezglutenową.

Kanapka na chlebie. Na chrupkim pieczywie. Nie na napompowanej kromce. Na kruszącej się kromce. Bez konieczności podpiekania. I bez udawania poprzez skarmelizowanie, że jest to ciemny chleb. Bo gryczany choć z kaszy niepalonej – jest chlebem ciemnym, o właściwościach razowego – przynajmniej tak mi się wydaje i tak to czuję.

Nie jest to chleb najlżejszy na żołądek, ale też nikt nie zje pół bochenka za jednym zamachem… Zwyczajnie nie da rady… Hmmm… No chyba że… 😛

Jak się robi taki chleb?

Prosto 🙂 ale długo 🙂 bo całe 26h do… nawet 50h.

Przepis prosty i na wszelkich stronach powtarzający się, bo co tu kombinować.

Potrzebna jest:

  • kasza gryczana niepalona
  • woda
  • sól
  • dodatki typu słonecznik (ja dodaję jeszcze siemie lniane; zarówno słonecznika, jak i siemienia daję garść… spooorą 🙂 ), dynia, orzechy …co tam kto chce 😀

Ja próbowałam robić na różne sposoby i każdy się sprawdza.

Zalewamy kaszę wodą filtrowaną. (Kupuje się kaszę na ogół w paczkach 500g i tyle też to idealna porcja do standardowej „keksówki”)

Kasza musi swoje w wodzie odstać.

A my doglądajmy jej i mieszajmy, co by chłonęła wodę bez przeszkód i tyle ile chce.

Przez przynajmniej 24 h  ( kto ma cierpliwość niech to robi przez 48h – ja się przyznaję nigdy nie wytrzymałam).

Potem należy kaszę zmiksować blenderem.

Dla mnie jedną z najważniejszych uwag, jakie doczytałam w necie, to że przed zmiksowaniem wody powinno być tylko trochę nad kaszą ( trochę uznaję jako 5 mm i zawsze działa 😀 ), po to by konsystencja „ciasta” była właściwa (właściwa, to taka gęsta acz lejąca maź), więc gdy wody jest więcej… odlewam.

Do zmiksowanej kaszy dodajemy słonecznik i co tam kto chce o raz sól ( powiedzmy, że soli do smaku).

Dla tych co „za słono” nie lubią to małe dwie łyżeczki do herbaty powinny starczyć na pół kg kaszy gryczanej.

Do keksówki wyściełanej papierem wlewamy masę i odstawiamy.

I teraz znowu różne teorie… Albo na 1h albo na 12 h albo na noc, jakkolwiek długa czy krótka dla kogoś ona nie jest.

Gdy odstawiłam na 1h, to ciasto trochę jeszcze urosło ale nie za dużo.

Gdy odstawiłam na 2h też  było spoko. Widać wtedy takie małe bąbelki przy bokach blaszki. Zakwas działa. Chleb jest dobry i rośnie jeszcze w piekarniku.

Najbardziej byłam pod wrażeniem, gdy zostawiłam na noc do rośnięcia. Obudziłam się a w blaszce był regularny chleb tylko nieupieczony – tak wyrosło ciasto. Cudo.

Potem wstawiłam do jeszcze zimnego piekarnika. Nastawiłam go na 190 stopni i czekałam aż się upiecze. Czyli do suchego patyczka. Tj. około godziny.

Tak samo zresztą robiłam niezależnie od tego ile wcześniej rósł 😉

Potem warto poczekać aż ostygnie, choć ja, jak to ja, pierwszą kromkę zawsze kroję po 5 minutach 😀 😀 😀 No nie umiem się powstrzymać! Uwielbiam piec i oglądać efekt upieczenia zaraz po wyjęciu ciasta z piekarnika 😀 tego chlebowego również 😀

 

Smacznego!

 

[wdi_feed id=”6″]

 

 

 

 

Co na śniadanie?

Niektórzy mówią, że śniadanie to najważniejszy posiłek dnia…

Nie zawsze u mnie takim był. Bywały dni, tygodnie, lata, że śniadanie traktowałam po macoszemu.

Jadałam raczej zawsze; choć gdy człowiek się spieszył (patrz zaspał do szkoły, na zajęcia, do pracy… ) wypijałam parę łyków herbaty ( najczęściej zimnej z poprzedniego dnia, jeśli została, albo zrobionej wcześniej nim wzięłam prysznic i ogarnęłam siebie przed wyjściem… )i biegłam dalej…

Potem najczęściej była kawa z mlekiem (jak już latte dotarło do Polski, to rzecz jasna latte).

Do kawy jogurt, jabłko i wszelkie możliwe najdziwniejsze zestawienia jedzenia. Względnie coś słodkiego (jakby jogurt nie był słodki 😛 ).

Pamiętam jeszcze czas, gdy w ramach dbania o siebie wypijałam soki warzywne… a raczej imitujące warzywne ze względu na swój kolor pomarańczowy (czytaj: marchewka )

Aż…. zapragnęłam żyć zdrowo; nie tak udawanie zdrowo, tylko serio zdrowo.  I wtedy pojawiło się to pytanie : CO NA ŚNIADANIE?

TADAAAM!

Odkryłam jaglankę (Już na zawsze moja miłość. Potrafię jeść w każdej ilości i o każdej porze na tysiąc sposobów) a następnie wróciłam myślami do OWSIANKI.

Pamiętam rytuał mojego landlorda w Szkocji – choć w ciągu dnia i na wieczór jadał i pijał różnie, to dzień zawsze zaczynał od owsianki. I nie zdziwiłabym się, że swoją krzepę czerpał właśnie z tego porannego posiłku.

Od prawie 20 lat jestem na diecie bezglutenowej, więc trochę się naczekałam na bezglutenową wersję płatków owsianych. Pierwszy raz zjadłam takie w Szwecji (tak, Szwecji, nie Szkocji) Kraj nie ma tu jednak większego znaczenia, ale sam fakt odkrycia, że są takowe już tak. Bo to była w końcu opcja dla mnie.

Szybko, zdrowo, na ciepło i jeszcze starczy na długo, bo ma niski IG (indeks glikemiczny). Ideolo!

Miłość do owsianki minęła jednak znowu na parę lat – jaglanka zawsze wygrywała w zawodach na ulubione śniadanie, do czasu, gdy…  i l o ś ć  c z a s u    n a  p r z y g o t o w a n i e  ś n i a d a n i a  skróciła się do maksymalnego minimum a zapotrzebowanie na energię wzrosło parokrotnie – czyli, gdy zostałam mamą.

tutaj nieco więcej o plusach owsianki

Dziś najczęściej wcinam owsiankę, bo szybka i dlatego, że lubi ją również mój syn.

Jeśli mogę śniadanie zrobić dla dwóch osób za jednym podejściem, to jest to zdecydowany plus.

Zmieniam tylko dodatki i voila!

Przepis na owsiankę jest prosty, choć w zależności od osoby zmieniają się sposoby i proporcje.

Próbowałam wielu na przestrzeni lat a zwłaszcza ostatniego roku.

Owsianka zalewana gorącą wodą i pęczniejąca pod przykryciem to sposób na śniadanie do torebki 😀 Choć pewnie nie dla wszystkich.

Owsianka zalewana ciepłą wodą, albo mlekiem (migdałowym, kokosowym) i pozostawiona na noc.  To taka wersja dla lubiących celebrację ( to moje zdanie, inni widzą w niej plus taki, że rano można od razu po nią sięgnąć  🙂 A, no i jeszcze jedna rzecz…. jeśli namaczamy ją od razu z dodatkami (rodzynki, orzechy) to te drugie od razu zyskują dodatkowe właściwości 🙂 )

Proporcje sprawdzone to na kubek/szklankę/ pojemnik owsianki dodaje się 1,5 tejże miarki wody.

Jak to robi Kerth? Jak to Kerth – „na oko”.

Ostatnimi czasy najbardziej lubię owsiankę, do której nie dodaję mleka/ napoju mlecznego w trakcie gotowania – raczej czekam na moment, w którym mleko samo się utworzy z płatków owsianych.

Nazywam to mlekiem a to po prostu mączka, która się wykształca wraz z gotowaniem i mieszaniem. Płatki w ten sposób same się zabielają.

Lubię owsiankę rozgotowaną. Taka najbardziej mi służy ostatnio. Na zmęczony i zestresowany żołądek. Lubię czasem posypać taką owsiankę nieugotowanymi płatkami owsianymi. Wtedy mam dwa w jednym. Lubię znaleźć w owsiance coś do pogryzienia a te są do tego idealne, przy okazji nieco dłużej się trawią, więc organizm dostaje dodatkowe zadanie do wykonania i się nie rozleniwia (to moja teoria, ale zawsze słuchałam swojej intuicji i tego się będę trzymać 🙂 plus jak się okazuje to też obniża IG tych już ugotowanych płatków 😉 taka heca! ) .

A zatem od początku :

Sypię płatki  do garnka – ok. 3-4 łyżek na głowę 😉 i zalewam wodą zimną – oczywiście „na oko”.

Pozwalam się im podgrzać i mieszam, gotują się , znowu mieszam. Dolewam wody. Trochę. tyle by tworząca się legumina miała moją ulubioną konsystencję. Czasem bardziej rozgotowana , czasem mniej.

Rozlewam do miseczek i już do nich dodaję to na co mam ochotę danego dnia.

Czasem na spód miseczki daję zamrożone owoce i rodzynki. Kiedyś to były JAGODY . (Wciąż chyba najlepiej pasują, moim zdaniem), ale na szybko zrobiony MUS TRUSKAWKOWY był musem u mnie w czasie ciąży a nie jagody właśnie.

SIEMIE LNIANE i wiórki kokosowe – to mój kolejny MUST HAVE.

Ale nie zawsze, bo ostatnio czysta owsianka bez dodatków a tylko z mlekiem kokosowym ŚWIĘCI TRIUMFY.

Kiedyś dodawałam OLEJ KOKOSOWY. Dziś totalnie z niego zrezygnowałam.

Słonecznik i orzechy najbardziej lubię wtedy, gdy naprawdę potrzeba mi dużo energii a przede mną sporo pracy intelektualnej. ( Czy wiecie, że często praca mentalna to więcej spalonych kalorii niż dobry trening na siłowni ?? )

A i jeszcze jedna ciekawostka! Dowiedziałam się o tym na długo po tym, jak już znowu INTUICYJNIE wprowadziłam do swojego jadłospisu. MASŁO ORZECHOWE, które pożerałam po narodzinach syna – okazuje się, że pomaga w produkcji mleka mamy 🙂

Zapewniam Was, że w tamtych miesiącach owsianka bez masła orzechowego nie miała dla mnie racji bytu 😛

PRZEPIS NA OWSIANKĘ :

3-4 łyżki płatków owsianych.

1,5 kubka wody zimnej

2 łyżki rodzynek

1 łyżka wiórków kokosowych

1 łyżka siemienia lnianego

1 łyżeczka pestek dyni

1 łyżeczka pestek słonecznika

owoce – ilość wg uznania

mleko migdałowe( wybieram to bez dodatku cukru) / kokosowe –  ilość wg uznania

Smacznego!

[wdi_feed id=”6″]

Żarcie Kerth’a i Radio Wrocław…

W czerwcu 2017 odwiedziłam Radio Wrocław, a konkretniej Michała Hamburgera. Tak, tak, nie inaczej.

Jego audycja Hamburger na Śniadanie ( w moim przypadku wege 😛 ) jest znana i lubiana, co nie jest dziwne, bo sam Michał jest prześwietnym człowiekiem i nie tylko można mu opowiadać godzinami ale i słuchać jego samego.

 

Poniżej link do audycji a zarazem przepisów do potraw, które w zeszłym roku gościły na moim stole każdego tygodnia po kilka razy 🙂

PODCAST AUDYCJI „HAMBURGER NA ŚNIADANIE”

 

Zapraszam do odsłuchania i gotowania ! 😀 😀 😀